5 Minut czytania
ikona
ikona

Wielki zły

Wojna. Być może najstraszniejsza pochodna rozwoju cywilizacji. Według niektórych nigdy się nie kończy. Dla innych może być święta. Dla większości jest obrazem grozy i nieuzasadnionego cierpienia. O wojnie napisano i powiedziano wiele. Nie mniej językiem filmu. Kinematografia zawsze przychylnym okiem patrzyła w stronę dziejowych konfliktów. Ciężko się jej dziwić. Prosty antagonizm. Historia osądzająca strony. Im pozostawało jedynie skupić się na ludziach biorących udział w piekle na ziemi. Każdy ma swoją wojnę. Amerykanie, Wietnam. Francuzi, rewolucję. Polacy, podziemną walkę z komunizmem. Oczywiście o wojnie mówi się też globalnie. Najłatwiej trafić do szerokiego gremium odbiorców obrazując historię, z którą każdy może się utożsamić. Zaryzykuję hipotezę. Wspólnym mianownikiem konfliktów zbrojnych są wojny światowe. Nie jest ona wyszukana, ale potrzebuję jej do dalszej części tekstu. Jeśli się zgadzamy to zapraszam dalej. 

Opowiadając o wojnie zawsze potrzebujemy wroga. Kogoś kto uświęci działania naszych bohaterów. Niezależnie od tego w jak szare rejony moralności nas zaprowadzą. Co jednak się stanie jeśli wróg nie zostanie zamknięty w kadrze? Wciąż będzie napędzał działania protagonistów, nie zmieni napięcie. Jedynie inaczej rozłoży akcenty. W najnowszych inkarnacjach kina wojennego, taki sposób narracji przyjęli Christoper Nolan, oraz Sam Mendes. W filmach “Dunkierka” i “1917”. Panowie stworzyli dwa teksty kultury. Osadzone w dwóch wojnach. Dwóch różnych narracjach. Obaj zrezygnowali z klasycznego ujęcia konfliktu. Na rzecz stworzenia wielkiego złego. 

Porzućmy na chwilę porządek historyczny. Przyjmijmy chronologię kinematograficzną i zacznijmy od II wojny światowej. Nolan postanowił nie brać na warsztat bitwy, kampanii czy batalii. Kamerę umieścił we francuskim Dunkirk. Aby przyjrzeć się jednej z największych ewakuacji w historii. Niemieckie wojska otaczają aliantów, spychając ich na plażę. Czas ucieka, a na szali wiszą losy tysięcy żołnierzy. Uciekający czas bierze więc w zakład widza. Dźwięk tykającego zegarka startuje, a film rozpoczyna prawie dwugodzinne budowanie napięcia. Nie dziwi specjalnie, że to właśnie na zagadnieniu czasu reżyser oparł cały ciężar dramaturgiczny utworu. W jego filmowym kodzie DNA są to niezwykle czytelne składowe. Od memento, opartym na rewersyjnie zbudowanej narracji. Przez Interstelar czy Incepcję. Tutaj całość rozpisano na trzy płaszczyzny. Ziemię, wodę i powietrze. Każda rozgrywająca się z proporcjonalnie zmiennym przedziałem czasu. Wszystkie trzy uzupełniają się, tworząc pełny obraz wojny. Każda linia zostaje pogłębiona o osobne wątki. Zaangażowanie cywilne, PTSD, czy decyzje grupowe. Co ciekawe, Nolan nie gubi się we własnej układance. Otrzymujemy obraz jasny i klarowny. Nie wliczając kilku myśliwców na niebie, w filmie nie pojawia się przeciwnik. Odczuwamy jego permanentną obecność. Słyszymy świst kul. Obserwujemy martwe ciała. Odczuwamy grozę. Wpływa na wszystkie decyzje bohaterów, samemu nie odsłaniając oblicza. Jak więc ten efekt oddziałuje na prowadzenie bohaterów?  Brak konfrontacji, czy sposób portretowania wroga nie wpływa na pogłębianie psychologii postaci. Meandry ludzkiej psychiki nigdy nie funkcjonowały w centrum zainteresowań reżysera. Ludzie są tu raczej nośnikami idei, pionkami na filmowej szachownicy. Kolejnymi składowymi obrazu zwanego wojną. To właśnie ona i jej pochodne interesują autora. Ludzkie dramaty są ledwie zarysowane. I za żadne skarby nie jest to wadą. Dawno nie widziałem tak wielopoziomowego portretu zbiorowego. A kiedy chce się go stworzyć, trzeba być gotowym na wyrzeczenia. Nie mniej jednak.  Tempo pędzi jak szalone. Katharsis przychodzi w momencie kiedy myślimy, że serce nie udźwignie nawet minuty. Zegar się zatrzymuje, wielki zły zostaje za linią morskiego horyzontu.

Cofnijmy się do wielkiej wojny, tytułowego roku “1917”. Twórca American Beauty proponuje zgoła inny obraz. Bądź co bądź, Nolan opowiadał historię wielką. O olbrzymiej skali. Logistyczne piekło i stojący za nim dramat tysięcy ludzi. Mendes proponuje historię o znacznie bardziej kameralnym wydźwięku. Oto dwóch żołnierzy armii brytyjskiej wyrusza z rozkazem odwołania ataku. Mają czas do świtu, marsz zajmie kilka godzin. Bez fanfar i patetycznych uniesień. Historia których zapewne wojna widziała wiele. Całość zyskuje na emocjonalnym wydźwięku, gdy dowiemy się, że reżyser opowiada historię swojego dziadka. W przeciwieństwie do Nolana nie wrzuca nas do pędzącej maszyny. Stopniuje napięcie. Odpowiednio rozkłada akcję na poszczególne sceny. Daje nam chwilę oddechu, aby za chwilę przenieść do wojennego piekła. Niech nikt jednak nie sądzi, że “1917” jest filmem nudnym. Znana ze zwiastunów scena, biegu wzdłuż okopu wbija w fotel, momentalnie zapisując produkcję w kanonie klasyki kinematografii wojennej. Immersję buduje tu rozwiązanie operatorsko-montażowe. Otóż losy bohaterów będziemy śledzić wraz z pozornie jednym długim ujęciem. I jest to zbieg nieprzypadkowy. Mendes znacznie więcej czasu poświęca bohaterom. Przebywany przez nich dystans odczujemy niemal fizycznie, ponieważ film nie da nam oddechu w postaci cięcia. To dwójka młodych żołnierzy, ich wytrwałość oraz determinacja stanowią centrum opowieści. Przez kameralność znajduje odniesienie do portretowania wojny. Przeciwnikom pozwoli pojawić się w obiektywie. Lecz porzuci ich szybciej niż pozwolił zaistnieć. Wprowadzenie każdego jest starannie przemyślane. Są przeszkodą, zmianą świata przedstawionego. Nie uświadczymy tu żadnej pornografii agresji. Tak często obecnej w tego typu kinematografii. Akty przemocy formują bohaterów, tworząc drogę. Nie będąc nigdy jej celem. W końcu samo zadanie głównych protagonistów od tejże ma odwieść. Wróg jest więc ukryty. Czych za szarym horyzontem. Przemyka w ciemnościach. Jest świstem snajperskiej kuli. I głosem zza rogu. Brak szerszych panoram, wynikający z zabiegu operatorskiego. Powoduje, że jak i sami bohaterowie nie wiemy kiedy wielki zły zaatakuje. Odciska piętno. Samemu nie będąc nawet blisko serca opowieści. 

Kinematografia wojenna jest być może jednym z największych paradoksów kina. Najłatwiejsza w punkcie wyjścia, najtrudniejsza dla twórczej (i konsumenckiej!) wrażliwości. Zdawałoby się, że wszystko w niej zostało powiedziane. Jak jednak pokazują Panowie Nolan i Mendes. Czasami forma może być punktem wyjściowym dla treści. Nie zaryzykuję hipotezy o tym, że wykładają oni podwaliny dla przyszłych narracji. Na pewno czynią coś brawurowego.  A  sztuka potrzebuje brawury, jak człowiek wody. By nie stać w miejscu. Niczym bohaterowie utworów. Gdyż wraz ze stagnacją przyjdzie degradacja. Tego jednak obawiać się nie musimy.

Autor: Stanisław Ludwik

Spodobał Ci się wpis? Podaj dalej!
< poprzedni artykuł następny artykuł >
0 Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Skip to content