8 Minut czytania
ikona
ikona

Tu stała Solidarność, zaraz obok byli ludzie, a za nimi stał Andrzej

Człowiek spleciony, jednostka w zbiorze

Idąc drogą i bezdrożem, nie są sami. Pojedynczy, lecz nie samotni. Tkanka spleciona nie ciałem, lecz duszą. Czy to kolektyw idei? Sumienia? Celu? Przekonań? Może być wspólnotą wszystkich wymienionych. Może być tłumem bez żadnego z nich. Jednością wszystkich myśli, bądź zbiorem bez wspólnego mianownika. To bez znaczenia. Na koniec liczy się tylko, że jest człowiek, patrzący w oczy drugiego człowieka. Człowiek, który widzi, że tamten też ma ciało. Odczuwa jego emocje. Wierzy, że ten ma duszę. Istoty niemal sobie obce, a pozostające w relacji dłużej, niż ziemia z księżycem. Słońce ze swoim układem. Kosmos z grawitacją.
Maszerują razem, nie muszą znać swych imion, żeby się wzajemnie miłować. Żyć i umrzeć w jednej sprawie. Żyć i umrzeć tego dnia. Żeby nie było co jest. A stało się co być może. Człowiek ma serce. Trzeba tylko przez chwilę posłuchać. Te wszystkie zabiły w jednej sekundzie. Na krótką chwilę, zsynchronizowały się poza granicami logiki.

Solidarność. Na świecie jest to słowo rozumiane, jako cecha posiadana przez zbiorowość. Bądź jednostkę względem zbiorowości. Zdolność wstawiennictwa, obrony, pomocy, lojalności. Pojęcie rozumiane instynktownie. Uwłaczającym dla odbiorcy, byłoby poświęcić więcej przestrzeni na tłumaczenie etymologii tego słowa. Myślę, że choć wypowiadane w różnych językach, nabiera różnych kontekstów kulturowych, to w swojej elementarnej istocie, jest zawsze tym samym. Zapewne mieszkaniec przeludnionej dzielnicy Rio de Janeiro, rozumie solidarność względem swoich, w sposób zupełnie inny niż mieszkaniec prefektury Akita. Jednak na końcu każdy z nich, niezależnie od systemu pojęciowego, myśli o tym w sposób niezwykle zbliżony. Można rzec, że niezależnie od językowych złożoności, każda z kultur znajdzie w tym pojęciu ten sam znaczeniowy kamień węgielny. Oczywiście brakuje mi geopolitycznej erudycji, żeby opisać, bądź przynajmniej znać, wszystkie lokalne konteksty kulturalne i językowe, w jakich ludzie myślą o braterstwie. Tudzież właśnie solidarności. Jednak jeden znam bardzo dobrze. Polski. W tej części wschodniej Europy, słysząc solidarność, zapisujemy je w głowach wielką literą. Tutaj ma ona specjalne znaczenia. Nie jest postawą, lecz instytucją.
Będąc ponad trzydzieści lat po przemianach ustrojowych, wyrosło całe nowe pokolenie, które nigdy nie doświadczyło Polski Ludowej. Pokolenie, do którego należę ja. Zdążyliśmy dorosnąć, skończyć studia, urodzić dzieci, umrzeć, wziąć kredyty, wyjechać za granicę. W zasadzie przydarzyło nam się wiele, może wszystko. Ale nie przydarzył nam się komunizm. O tym nam tylko opowiadano. Opowieści sprawiły, że wydał on się zabawny. Trochę karykaturalny. Dziwnie absurdalny. Bareizmy sprawiły, że socrealizm dał się lubić. Co proszę? Tak, to nostalgia. Żeby tak zajarać szluga w barze mlecznym, bądź spędzić popołudnie w jakiejś kolejce. Ale żarty się kończą, kiedy zaczynamy rozmawiać o Solidarności. Naszym młocie na wroga. Polakach pokonujących tych złych Polaków. Świętych zastępach torujących drogę do wolności. Najświetniejszym przykładzie jak w ustrojach oligarchicznych mogą rodzić się społeczeństwa obywatelskie. Polskich stoczniowcach stających w prawie beznadziejne walce, przeciw twardej pięści komunizmu. Tragiczni wojownicy. Romantyczni herosi. Wygrali. Piękna spraw. A pięknych spraw nie da się zapomnieć.
Tak więc porozmawiajmy o tym. Ale nie o Solidarności w ogóle. Tylko o tym, jak o Solidarności nam opowiadano. Nam dzieciakom wychowanym na kolorowych kreskówkach, grach komputerowych i mediach społecznościowych. Istotom niezdolnym utrzymać koncentrację, jeżeli coś się nie rusza, świeci i wydaje dźwięku. Jak o Solidarności mówiło kino. Nie całe, bo o tym trzeba byłoby napisać książkę. A na to nie wystarczyłoby mi właśnie koncentracji. Więc postać będzie jedna. Jeden człowiek. Wiele dzieł.

Porozmawiajmy o Solidarności, światło odbite, muzyka puszczona

Czasu jest niewiele. Miejsca jeszcze mniej. Więc zacznijmy od rzeczy wielkich. Bez hipsterskich filmów, które widziało kilkadziesiąt osób. Postawmy monolit i rozmawiajmy o monolicie.
Człowiek na dźwięk którego nazwiska, milkną rozmowy. Który swoim cieniem zasłania całą panoramę polskiej twórczości audiowizualnej. Zdarzało mu się być wybitnym. W znacznej większości był naprawdę dobry, może nawet rewelacyjny. Ale narobił też chłamu. Tylko z jakiegoś powodu nie można go skrytykować, a spróbujcie to tylko zrobić przy polskich twórcach filmowych. Oszaleją jak chmara mrówek, która natrafiła na sól. Andrzej Wajda. Bo o nim mowa. Ale tylko przez chwilę. Bo w tym wypadku tworzywo będzie ważniejsze od twórcy. Porozmawiamy o jego trylogii. Tej wolnościowej, solidarnościowej. Ale ominiemy część pierwszą. Dlaczego? Bo mało miejsca? Nie. Każdy, kto widział Człowieka z marmuru, zrozumie, że może jest on częścią cyklu. Ale najbardziej odbiegającą tematycznie od reszty. Najistotniejsza pozostaje część środkowa. Estetycznie łącząca się z pierwszą. Tematycznie z drugą. Lecz bez zbędnego przeciągania. Człowiek z żelaza.

Nakręcony w 1981, był, jest kontynuacją Człowieka z marmuru. Jako, że mainstream uznał go za naczelny film o Solidarności. Dzieło ostateczne w rozprawianiu o strajkach. Łatwo można przyjąć, jak poradził sobie w kontraście, do części poprzedniej. Tak, wygrał.
Manifestujące się wokół wydarzeń sierpnia 1980, jest nie tyle kinem zaangażowanym społecznie, co kinem reakcyjnym. Powstałym właściwie niemal z tempem cyfrowego newsa. Oczywiście przesadzam, ale Wajda podjął walkę z czasem i nie przegrał. Dogonił go. I choć utrwalił fabularnie wydarzenia w danym punkcie. Ociosał monolit i ustawił tablicę – Pamięci poległym w strajkach 1980 roku, oddaję wam człowieka z marmuru, niech umrze, jest wasz. To tak naprawdę stworzył skalę znacznie większą, niż opisywane wydarzenia. Nie sposób było przewidzieć w czasie kręcenia filmu, na co porwał się maestro. Dziś, ponad cztery dekady później, jest to pewne i wyraźne. Nie do przeoczenia w kontraście filmu, do historii. Wajda stworzył synekdochę o strajkach. Solidarnościową rewoltę zamknął w kropli wody. Punkt zaczął znaczyć więcej od wykresu.

Sam film, bez meta-historycznych kontekstów, jest świadectwem. Emocją wypaloną na taśmie filmowej. Krzykiem pokolenia, który nie umilkł. Kurzem, który nie opadł.
Jednak nie jest dokumentem. Jak każda dobra fabuła ma bohatera. I to takiego, który się zmienia. Ten tutaj jest wybitny. Dlaczego? Bo działa na dwóch frontach. Tym większym niż życie, o którym piszę głównie. I tym kameralnym, o człowieku, któremu zdań poświęcę kilka.
Front o człowieku. Pogadanki o ludziach. Figura znana jak świat. Jasne mamy Radziwiłowicza grającego protagonistę. I nawet się w tej roli broniącego. Ale geniusz tego filmu jest osadzony w człowieku z gówna. Granym przez Mariana Opanię Winkelu. Pijak. Cham. Cynik. Świadom własnego ugruntowania. Wstanie z kolan. Odzyska cnoty. Jak cała Polska. Albo Polska wraz z nim. Trudno osądzić. Jeszcze trudniej być jednoznacznym. W końcu mówimy tu o monolicie. Jeśli nie umiemy o nim rozmawiać, to chociaż na niego popatrzmy.

Ale ten Wajda robił filmy.

Później konkluzja – która przyszła zbyt późno

Ale nikt nie chce tego przyznać. W świecie przedstawionym mija dziewięć lat. W świecie tak zwanym naszym, mijają trzy dekady. Twórca zmienia tworzywo. Nie będzie marmuru, nie będzie żelaza. Będzie nadzieja. Ale polski film to film rzemieślniczy. Więc nie wychodzi nam tworzenie budulcem metafizycznym. Dla nas jest marmur, dla nas żelazo. Ze stali i skały tworzymy rzeczy wielkie.
Bohaterem utworu jest Lech Wałęsa. W myśl zasady, nie ekranizuj całej biografii, Wajda ekranizuje prawie całą biografię. I cóż można powiedzieć, jeśli nie to, że odsłonięte przez ostatnie lata fakty, na temat pierwszego prezydenta RP, nie były zbyt łaskawe dla interpretacji reżysera. Niezależnie od tego jak (już) film się zestarzał. Spełnił on funkcję opowiadania. Ukonstytuował wszystkie elementy mitologii bohatera w wąsie, swetrze, dziwnej dykcji. Niby od niechcenia zmieniam ustroje. Wolałbym posiedzieć z żoną na kanapie, ale jak Polska wzywa to kto mógłby odmówić. Spójrzcie młodzi, tak Wałęsa obalał komunę! Tak z chłopa stał się królem. Nie sam. Ten tłum za nim też to zrobił. Ale tłum nie ma imion, a Lechu ma. Film się spłacił. Szkoły poszły na niego tłumnie. Przeskoczył przez płot? Przeskoczył! A jak? Wysoko! No i super. Teraz wszyscy napiszemy recenzję na polski i dostaniemy szóstki.

I zrozumiał mnie źle, ten co myśli, że Wałęsa to film zły. Wajda w schyłkowym etapie swojej twórczości, wciąż opowiadał sprawnie. Nie gubił się nawet w dygresjach, a co za tym szło, przeprowadzał myśl, przez całą drogę. Od prologu, do epilogu. Zaczynał od A, gubił się trochę przy N, ale znajdował drogę do Z. I taki też jest ten film. Mówiąc językiem filmu, opowiada w sposób zrozumiały, tylko niestety z mówi niczego ciekawego. Jedynie historyczne klisze uporządkowane w sposób tak dobrze znany z lekcji historii. Nie sposób się wśród nich pogubić. I to jest ich głównym celem.

Tak jak zacząłem trzy akapity temu, film powstał za późno. Gdyby próbował gonić historię po osiemdziesiątym dziewiątym, gdyby próbował ją udokumentować. To kto wie, może byłby prawdziwie w estetyce “Ludzi z…”. Zamiast tego jest w jednym koszyku z produkcjami takimi jak “Gierek” czy “Najmor”, czyli zobaczcie dzieci, to był komunizm. A szkoda.

Właśnie takim cieniem kładzie się Wajda, na tej sztuce filmowej. Że jak stoisz o tu, to kończy się tam. Tam zaraz tam. Gdzie nie widać. Ale to nie jest daleko. Kilka kroków i zobaczysz czubek.

autor Stanisław Ludwik

Spodobał Ci się wpis? Podaj dalej!
< poprzedni artykuł następny artykuł >
0 Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Skip to content