Tkanka Oceanu
Podobno człowiek przekroczył ostatnią granicę. Podobno stawiając stopę na księżycu, dotknął niemożliwego. Podobno eksploracja kosmosu zawsze będzie stanowić egzemplifikacje pokory umysłu. Podobno. Według obiegowej opinii popularnonaukowej, wielki akwen naszej planety wciąż stanowi większą zagadkę niż bezmiar kosmosu. Patrząc w niebo, zapominamy o budulcu naszej planety. Podczas gdy w zimnej próżni kosmosu odkrywamy kolejne puste przestrzenie. Naszym spojrzeniom umykają miliony (miliardy!), historii rozgrywających się na błękitnej planecie. Te często mogą zostać zbagatelizowane przez skalę. Jednak roztropne oko ujrzy w nich opowieści o iście epickim formacie.
Tak oto u wybrzeża Portugalii nastaje odpływ. Może uwydatnia wielkie kamienne łąki. Przybrzeżne głazy, pokryte polami glonów, stają się celem. Z rozgrzanych zasp piasku wyłaniają się kraby. Rycerze w chitynowych pancerzach. Ruszają aby się posilić. Wspiąć na kamienne urwiska. I przystąpić do obiecanej uczty. Droga nie będzie jednak łatwa. Już od pierwszych kroków zostaną zaatakowane przez uskrzydlone bestie, kilkukrotnie większe od nich samych. Białe mewy, będące dla człowieka jedynie częścią panoramy wybrzeża, w świecie kraba stanowią śmiertelne zagrożenie. Przedarcie się przez plażę nie przyniesie ulgi. Wraz z wkroczeniem w płytką wodę, przybędą nowe zagrożenia. Olbrzymie mureny, niczym mityczne bestie, zaczynają krążyć wśród śmiałków. Twardy pancerz i ostro szczypce, pomogą przetrwać małym wojownikom, niejednokrotnie jednak druga strona natury przechyli szalę na swoją korzyść. U progu kamiennej idylli, wyłonią się potężne oceaniczne fale, uniemożliwiające przedostanie się do celu. Swoją wędrówkę powtórzę każdego kolejnego dnia. Jedna z miliona codziennych opowieści, odbywających się w morskim świecie.
Historia nie porzuciła tego typu legend. Znani są ludzie, których wrażliwość nie pozwoliła umknąć opowieścią z morskich głębin.
Najbardziej transparentnym przykładem tego typu człowiek stanowi Jacques-Yves Cousteau. Oceanograf, marynarz, wynalazca no i właśnie, reżyser. Cousteau poświęcił życie badaniu morskich głębin. Jednocześnie odnalazł w tej materii ujście dla rwącej jego serce potrzeby artystycznego wyrażania swych przygód. To wśród amerykańskich producentów znalazł źródło finansowania wypraw. Zabierał na ekspedycje kamerę filmową. Wraz z rodziną i załogą dokumentował głębiny. Stworzył dziesiątki filmów dokumentalnych, innowacyjnych w swej dziedzinie. Przybliżył życie morskie tysiącom odbiorców, uwrażliwiając niejednego na piękno morskich przestrzeni. W tym młodego chłopca nazwiskiem Anderson, ale o tym Panu za chwilę. W końcu doszło do swego rodzaju nadbudowywania filmowego. W roku 2016 w wyniku inwestycji francuskich producentów powstaje film “Odyseja”. Pozornie opowieść o Cousteau i jego eksploracjach. W praktyce historia o rodzinie. Zresztą sam reżyser (Jérôme Salle) odsłania ten klucz odczytywania jego opowieści. W scenie kiedy to odgrywający główną postać Lambert Wilson przekonuje filmowców do sfinansowania pierwszych ekspedycji, ma usłyszeć pytanie. Jak utrzymywać ciekawość widza przez dziesięć filmów pokazujących wodne zwierzęta? Bohater nie potrzebuje chwili do namysłu. Całość sportretuje przez pryzmat załogi. Ich emocji i codziennych dramatów. Cóż poradzić, że większość zaokrętowanych to rodzina. Zresztą ci których więzy krwi nie łączą, prędzej czy później zaczną do niej należeć. Sama produkcja idealnie trafia w życiową misję portretowanego. Film uwrażliwia. Kadry prezentujące podmiot badawczy zachwycają. Żółty batyskaf w toni ciemnego granatu. Grafitowe kombinezonu u chłodnego wybrzeża arktyki. Większość ujęć można zatrzymać, wydrukować i oprawić. Język filmu dokonuje symbiozy z ideą. Finalnie byłby to puste zabiegi. Reżyser zdaje sobie z tego sprawę. W trzecim akcie nawiązuje do silnie funkcjonującego w humanizmie paradygmatu ekologicznego. Zwrócenie kamery w stronę degradacji środowiska naturalnego i odpowiedzialności człowieka. Zwraca uwagę nie śmierć jako naturalny podmiot życiowego cyklu. Rozpad jednostkowego życia, dążący do wiecznego wypełniania materii. Degradację środowiska, jako zachwianie tegoż porządku. Jest to nie tylko podpisem autorskim, ale też oddaniem honoru życiowej spuściźnie badacza.
Jak wspomniałem dokumenty Jacka Cousteau, stanowiły obiekt dziecięcych fascynacji młodego chłopca. Dziś całemu światu znanemu jako Wes Anderson. Jednego z najbardziej osobliwych i wpływowych twórców na amerykańskiej mapie kinematograficznej. Jego filmy odznaczają się charakterystycznym kluczem wizualno-narracyjnym, który stał się znakiem rozpoznawczym reżysera. Zanim jednak cały świat powiązał go z produkcjami takimi jak “Kochankowie z księżyca”, “Fantastyczny Pan Lis” czy “Grand Budapest Hotel”, początkujący filmowiec miał na koncie zaledwie dwie produkcje. Ciepło przyjęte zarówno przez krytyków i widzów, jednak o zasięgu bliższym kameralnej sali kina studyjnego niżeli ogromnych sieciowych multipleksów. Fabryka snów dała mu jednak szansę. Najnowszy projekt otrzymał budżet w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów, gwiazdorską obsadę i wraz z początkiem września 2003 ruszyła produkcja. Autor skierował kamerę w stronę dziecięcego idola. “Podwodne życie ze Stevem Zissou” jest hołdem oddanym oceanografowi. W żadnym stopniu nie stanowi ekranizacji jego życia. Historyczny model stanowi jedynie punkt wyjścia dla daleko idącej interpretacji. Całość atmosferą przypomina raczej “Yellow Submarine” autorstwa zespołu The Beatles, niżeli surowe kino dokumentalne. Reżyser wypreparowuje z życia Cousteau składowe najlepiej pasujące do swojej pastelowej stylistyki. Czerwone czapki, błękitne mundurki oceanografów, obuwie sponsorowanym przez adidas. Również morska fauna została wypełniona Andersonowskim tuszem. Prezentując wodne stworzenia zdecydował się oddzielić je od realnego świata. Stosując mieszankę animacji poklatkowej z komputerową. Same zwierzęta ubrał w kolorowe barwy, gepardzie cętki i neonowe rozbłyski. To zresztą tylko najbardziej transparentne przykłady. Cała przestrzeń statku została potrakotwana, na poziomie inscenizacyjnym, w sposób nieprzystający do standardowych wyobrażeń. Z zewnątrz jawiący się jako kolejny szeregowy parowiec. Wewnątrz stanie się miejscem upchanym pomieszczeniami przekraczającymi granice kreatywności.
Anderson wraz z Bumbachem (współautor scenariusza, reżyser “Historii małżeńskiej”) umieścili też jedno mrugnięcie okiem w warstwie dramaturgicznej, na poziomie dialogu. Oto tytułowy kapitan, szykując się do nurkowania, zakłada hełm. Z nazwiska wspomnienia Cousteau. Zauważając, że to on zaczął ich używać do komunikacji pod wodą. Sam jednak udoskonalił projekt, aby wykorzystywać je do słuchania muzyki. Następuje cięcie. I już mkniemy przez podwodną toń, wraz z nurkami słuchającymi francuskojęzycznego coveru amerykańskiej estrady rockowej. Nie bez powodu przywołuję ten fragment. W moim odczuciu najlepiej oddaje on, w jakim charakterze film reinterpretuje życie znanego oceanografa. Finalnie więc nie dziwi, że wraz z zakończeniem produkcji dowiemy się o tym, że rodzina Cousteau nie miała z utworem nic wspólnego. Co reżyser niejednokrotnie podkreślał podczas spotkań z dziennikarzami. W samej przywołanej warstwie dramaturgicznej, Anderson zdaje się podążać podobnym tropem co “Odyseja”. Bądź raczej to ona przyjęła perspektywę Amerykanina, zważywszy na daty wydania filmów. Oczywiście zostaną tu użyte klasyczne metody scenariuszowe. Komplikujące życie bohaterów, aby przerzucać ich do kolejnych aktów. Zdają się one jednak pojawiać niemalże na żądanie. Film znacznie bardziej woli zbliżać kamerę do scen rodzajowych, zachodzących pomiędzy załogą. Młodą dziennikarką u progu samotnego macierzyństwa. Pilotem samolotu, szukającym ojca. Bosmanie Klausie (w tej roli wybitny Willem Dafoe), walczącym o uznanie w oczach kapitana. Czy wreszcie samym Zissou, który będzie musiał zredefiniować przyjmowane role. Przywódcy, męża, ojca. W tej roli Bill Murray, pokazuje dlaczego współpraca z Andersonem odświeżyła jego aktorskie emploi. Już od czasu “Dnia świstaka” dał się poznać jako aktor niepokorny, łatwo wchodzący w konflikty z reżyserem. Wes odnalazł jednak z nim wspólny język. Przekuwając manierę aktora, na swoją modłę. Reżyser bowiem (co potwierdzi w następnych filmach) z pewną konsekwencją uprawia kino autotematyczne. Nie mówię tu tylko o nawracającym wątku umierającego psa, niewyraźnego tłumaczenia, czy groteskowej przemocy. Chodzi o konstrukt głównego protagonisty. Jest to postać o znamionach niemalże introwertyczno-neurotycznych, zmuszona do wejścia w interakcje międzyludzkie. Outsider wrzucony w sieć zależności między bohaterami. I to w oparciu o ten schemat, każdy z jego bohaterów od Zissou po Chiefa (“Wyspa psów”, 2018), będzie metamorfozę przechodził. Schemat autotematyczny, bowiem na poziomie deklaracji, Anderson definiuje się jako osoba o takiej właśnie wrażliwości.
Jack Cousteau i jego liczne filmowe inkarnacje to jedynie kropla w morzu opowieści. Sama oceaniczna toń pobudza wyobraźnie artystów od lat. Stanowi tkankę do ulepienia własnej opowieści. Może funkcjonować zarówno jako podmiot jak i arena historii. To od nas zależy co z tych opowieści wyciągniemy. Niestety oś refleksji coraz bardziej przechyla się ku pouczeniu o degradacji środowiska naturalnego, niżeli symbolicznej metaforze. Zmiany zachodzące na naszej planecie zbliżają się do nieprzekraczalnej granicy. I o ile w warstwie emocjonalnej możemy odbiór kształtować dowolnie. Tak faktograficznie zostajemy postawieni przed faktem dokonanym. Filmowcy jasno dają do zrozumienia, że tylko od nas zależy przyszłość błękitnej planety, tylko działanie może coś zmienić, a omawiane filmy dodają jedynie kropkę nad “i”.
Autor: Stanisław Ludwik